


|
.....:::::
STRONA GŁÓWNA - AKTUALNOŚCI :::::.....
PATRON SZKOŁY

ŚW. BRAT ALBERT
CHMIELOWSKI
" Powinno się być dobrym jak chleb.
Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży
na stole, z którego każdy może kęs dla siebie
ukroić
i nakarmić się
jeśli jest głodny"
Adam, Hilary, Bernard
Chmielowski, późniejszy Brat Albert, urodził się 20 sierpnia 1845 r. w
Igołomi, pow. Miechów, diec. krakowska, w zdeklasowanej rodzinie
ziemiańskiej Wojciecha i Józefy z Borzysławskich Chmielowskich. Chrzest
dziecka odbył się w kościele parafialnym w Igołomi 26 sierpnia 1845 r., ale
tylko „z wody”. Ceremonii Chrztu dopełniono w 1847 roku w Warszawie, w
kościele Najświętszej Marii Panny. Wtedy wystawiono Chmielowskiemu metrykę z
mylną datą urodzenia 1846 zamiast 1845 r.
W chwili przyjścia na świat
Adama, ojciec jego Wojciech pełnił funkcję naczelnika komory celnej w
Igołomi. W karierze urzędniczej miał za sobą kilka podobnych stanowisk, a
przed śmiercią piastował urząd sekretarza kolegialnego w Warszawie.
W 1847 roku Chmielowscy
wydzierżawili, a następnie kupili majątek ziemski w powiecie wieluńskim.
Należał do niego stary dworek w Czernicach i trzy okoliczne wioski. Z czasem
przybyło Chmielowskim troje młodszych dzieci: Stanisław, Marian i Jadwiga.
Beztroskie dzieciństwo Adama bardzo wcześnie zostało zakłócone śmiertelną
chorobą ojca. Po trzech latach bezskutecznego leczenia, w 1853 roku,
Wojciech Chmielowski zmarł, pozostawiając zupełnie nie przygotowaną do
samodzielnego życia młodą żonę z czworgiem nieletnich dzieci. W ostatnich
miesiącach życia męża, nie mogąc się uporać z administracją majątku
sprzedała go, przenosząc się do Warszawy. Za uzyskane pieniądze zakupiła
kamienicę na rogu ul. Książęcej i Nowego Światu, tam zamieszkała wraz
z dziećmi, utrzymując je z dochodów płynących z kamienicy.
Warunki materialne osieroconej
rodziny Chmielowskich były ciężkie. Pani Chmielowska za radą krewnych
zgodziła się na wysłanie dwunastoletniego Adasia do Petersburga, by tam
rozpoczął naukę. Adam wyjechał tam w 1857 roku. Jako syn rosyjskiego
urzędnika miał bezpłatne miejsce w tamtejszym zakładzie. Zdolny i
inteligentny chłopiec zwrócił na siebie w Korpusie Kadeckim uwagę cara
Aleksandra II, który wizytując zakład dłużej z nim rozmawiał i zaszczycił
jakimś odznaczeniem wojskowym. Adam był zachwycony. Mniej zachwyconą okazała
się matka, która widząc rusyfikację dziecka, zabrała go z Korpusu Kadeckiego
rezygnując tym samym z ulgi płynącej z bezpłatnego miejsca w szkole. Mimo
trudności finansowych zapisała syna do Gimnazjum Realnego im. Pankiewicza w
Warszawie.
W sierpniu 1859 roku zmarła
pani Chmielowska. Osieroconą gromadkę przygarnęła Petronela Chmielowska,
siostra ojca, darząc dzieci prawdziwie macierzyńską miłością, za którą Adam
będzie jej wdzięczny do końca życia. Umierając, pani Chmielowska wręczyła
najstarszemu synowi obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, prosząc, by
zachował go na pamiątkę. Adam przez całe życie nosił go ze sobą, a wstępując
do nowicjatu Ojców Jezuitów w 1880 roku podarował przyjacielowi Józefowi
Chełmońskiemu.
W roku 1862 zakończył edukację
w Gimnazjum Realnym. Alicja Okońska przypuszcza, że stało się to na skutek
zawieszenia wykładów w szkołach wyższych i średnich w Warszawie oraz
aresztowań wśród młodzieży patriotycznej. Adam kontynuował naukę w
Instytutcie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach. Bezpośrednio po
przybyciu do Puław nawiązał stosunki z przywódcą rewolucyjnej młodzieży
Leonem Frankowskim, swym starszym kolegą z Gimnazjum Realnego, który stał na
czele powstańczego ugrupowania „Czerwonych”. Zawarł przyjaźń z Franciszkiem
Piotrowskim, Karolem Świedzińskim, Erazmem Jerzmanowskim i Maksymilianem
Bobrskim.
Udział w Powstaniu
W odpowiedzi na Manifest
Centralnego Narodowego Komitetu, spiskująca młodzież uczelni puławskiej
uformowała oddział „Puławiaków" pod dowództwem 19 – letniego Leona
Frankowskiego. Chmielowski był jednym z pierwszych, którzy wyruszyli do
boju. Instytut Politechniczny
opuścił 23 stycznia pod pozorem wyjazdu na pomiary. W tragicznej bitwie pod
Słupcą duża część młodzieży puławskiej zginęła – sam Frankowski został ranny
i dostał się do niewoli. Chmielowski przedostał się do Langiewicza i jako
podoficer służył w kawalerii, którą dowodził oficer francuski Rochebrun. Gdy
oddział Langiewicza został rozbity, Adam dostał się do niewoli
austriaciakie. Przetrzymywany był m. in. w Ołomuńcu, skąd uciekł i zgłosił
się pod rozkazy Zygmunta Chmieleńskiego. Trwał przy nim do tragicznej bitwy
pod Mełchowem w dniu 30 września 1863 r., w której stracił nogę i dostał się
do niewoli rosyjskiej. Dzięki staraniom rodziny został uwolniony, ale musiał
opuścić kraj. Wybuch powstania i jego bolesne skutki położyły na razie kres
studiom Chmielowskiego. Wyjechał z chorą nogą do Paryża, by tam dokończyć
leczenia oraz rozglądnąć się za możliwościami dalszej nauki.
W Paryżu nawiązał stosunki ze
szkołą w Batignolles. Szukał też możliwości rozwijania swojego talentu
artystycznego, m. in. w kontakcie z wielkimi malarzami tamtego okresu.
W lipcu 1865 r. wrócił do Warszawy. Coraz bardziej interesując się
malarstwem i pragnąc swe studia skierować w tę stronę zapisał się do Klasy
Rysunkowej oraz zaglądał do pracowni Wojciecha Gersona. Tu zapoznał się
i zaprzyjaźnił z Maksymilianem Gierymskim i Ludomirem Benedyktowiczem.
Rodzina niechętnie patrzyła na
jego malarskie zainteresowania, uważając to za „dziecinadę i ryzykanctwo”.
Znając materialną sytuację Adama i jego rodzeństwa radzono mu studia
bardziej praktyczne i opłacalne. Według zamierzeń rodziny Chmielowski miał
jechać do Gandawy, by na tamtejszym uniwersytecie studiować inżynierię.
Tak więc w 1866 roku wyjechał
za granicę. Najpierw, prawdopodobnie zahaczył o Paryż, a potem udał się do
Gandawy, by rozpocząć studia inżynierskie. Nie szło mu to jednak. Nie
cierpiał matematyki, nie miał żadnych zdolności technicznych. Po paru
miesiącach porzucił uczelnię, nie zdając ani jednego egzaminu. Żałował
tylko, że stracił tyle czasu na niepotrzebną naukę matematyki, a o rzeczach
ważnych dla siebie (tj. o sztuce) „nabrał zaledwie podejrzeń”.
Studia malarskie w Monachium
Po krótkich i na dobrą sprawę
nic nie dających studiach w Gandawie i półtorarocznym pobycie w Paryżu,
gdzie mieszkał razem z Alfredem Goetzem (prawdopodobnie uczęszczał jako
wolny słuchacz na wykłady w Szkole Sztuk Pieknych), wrócił Chmielowski do
kraju. Chciał w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych zorientować się w
panujących kierunkach malarskich, a przede wszystkim zapewnić sobie zaplecze
materialne w postaci stypendium. W Krakowie bliżej zetknął się z Janem
Matejką, którego początkowo uwielbiał oraz z rodziną Lucjana Siemieńskiego,
profesora literatury powszechnej UJ. Dzięki protekcji Siemieńskiego otrzymał
Chmielowski roczne stypendium od hr. Włodzimierza Dzieduszyckiego,
umożliwiające mu studia za granicą. Warunkiem otrzymania dotacji było
wykazanie się jakąś pracą. Początkujący malarz przedstawił Wincentego
Pola i Po pojedynku. Obrazki musiały się podobać, skoro
Chmielowski mógł wyjechać jesienią 1969 roku jako stypendysta do Monachium i
rozpocząć studia na Akademii Sztuk Pięknych.
Czekali go tam koledzy z
powstania i warszawskiej Klasy Rysunkowej: Maksymilian Gierymski i Ludomir
Benedyktowicz. Oni to wprowadzili Chmielowskiego do eksluzywnego
i wybrednego „sztabu” polskich malarzy: Brandta, Siemiradzkiego,
Chełmońskiego, Soldenhoffa, Kurelli i innych. W Monachium Chmielowski
ogromnie przykładał się do studiów. ,,Od rana do wieczora siedzę w szkole
i rysuję z antyków, parę godzin z natury. Inaczej robić nie można i nie
sposób chcąc do czegoś dojść” – pisał do Siemieńskiego. „Piłował” więc
gipsy antyczne pod kierunkiem Strauhubera, żywe modele u popularnego wśród
Polaków Anschutza, ćwiczył się w najtrudniejszym dla niego rysunku u
Wagnera.
W kwietniu 1870 roku wysłał
Chmielowski na wystawę Towarzystwa Sztuk Pięknych w Krakowie dwie prace:
Dama z listem i Siesta włoska. Spotkały się one z ostrą krytyką
Zaleskiego w „Nowej Reformie” a z przychylną oceną Siemieńskiego w „Czasie”
– za co Chmielowski był mu bardzo wdzięczny. W czasie studiów nie odnosił
głośnych sukcesów. Cieszył się natomiast uznaniem wielkiego talentu
kolorystycznego, a także bezkompromisowej postawy moralno – artystycznej,
która cechowała zarówno jego własną pracę, jak i sądy o pracach innych
kolegów. Przeciwstawiając się kultowi naśladownictwa zręczności technicznej
i pokupnego tematu żądał od siebie i innych nastawienia na wysokie tony
ideowe, a także wypowiadania się za pomocą światła i koloru.
Surowy
program wymagań na polu sztuki przenosił Chmielowski także na dziedzinę
etyczną i religijną. I tu był samotny. Najserdeczniejszy przyjaciel, Maks
Gierymski, pisał o nim: „Nieszczęściem jest, gdy komu przyjdzie ochota
łączyć teorię z praktyką, życie naginać do potrzeb poetycznych, więcej
żądać, niż natura dała człowiekowi, niż mu dać mogła”.
W 1874 roku Chmielowski opuścił Monachium. Wracał do kraju
jako dojrzały malarz znający swe możliwości artystyczne i cele.
Działalność artystyczna
Po krótkotrwałym pobycie w Zarzeczu koło Jarosławia, gdzie
zatrzymał się u pp. Chojeckich - rodziny Siemieńskich, wyjechał do Warszawy.
Mimo stosunkowo krótkiego pobytu w Zarzeczu, namalował tam osiem obrazów: 3
portrety pań Chojeckich, Na pikiecie, Główka Haliny Chojeckiej, Koń,
W oborze, Powstaniec na koniu.
Po
przyjeździe do Warszawy zatrzymał się w Hotelu Europejskim w pracowni Józefa
Chełmońskiego i Stanisława Witkiewicza. Odtąd mieszkali razem.
„...Adam był z nas najmądrzejszy jako malarz. Chociaż nic nie mógł skończyć
i psuł cudowne rzeczy. Brak nogi u człowieka o sile bajecznej, który
potrzebował ruchu, wywoływał dolegliwości żołądka, te znowu wpływały na zły
humor”.
Mamy nie mało świadectw mówiących o niezwykłej roli, o szczególnym znaczeniu
Chmielowskiego dla kształtowania się całego naszego malarstwa tamtej
wielkiej epoki. Jego obecność prowokowała, podniecała do nowatorstwa,
wykluczała tanie kompromisy.
Pobyt w Warszawie dawał Chmielowskiemu okazję do utrzymania
szerokiego wachlarza stosunków towarzyskich. Szczególnie drogie dla niego
były wizyty u pp. Chłapowskich, gdzie gromadziła się arystokracja,
finansjera i inteligencja ówczesnej Warszawy. Wtorkowe przyjęcia Heleny
Modrzejewskiej miały na celu ułatwienie młodym artystom kontaktów
z recenzentami i krytykami wystaw jak np. Edwardem Leo, Henrykiem
Sienkiewiczem, Adolfem Dygasińskim, Andriollim i innymi.
Z salonów pani Modrzejewskiej zachowała się o Chmielowskim opinia,
że „był on chodzącym wzorem wszystkich cnót chrześcijańskich i głębokiego
patriotyzmu - prawie bezcielesny, oddychający poezją, sztuką, miłością
bliźniego, natura czysta i nie znająca egoizmu, której dewizą powinno być:
szczęście dla wszystkich, Bogu chwała i sztuce”.
Pod koniec 1875 roku, w kole przyjaciół pani Modrzejewskiej padł
pomysł wyjazdu do Ameryki. Grupę emigrantów, prócz Chłapowskich, mieli
tworzyć m.in. H. Sienkiewicz, Witkiewicz, Paprocki, Sarnecki i Chmielowski.
Po paru tygodniach namysłu ten ostatni jednak zrezygnował z wyjazdu. Na
przeszkodzie stanęły trudności finansowe. Wprawdzie Maciejowski (Sewer) w
liście do Chłapowskiego pisał: „Jeżeli Adam Chmielowski jest ten sam,
który był towarzyszem Zygmunta Chmieleńskiego, w takim razie gwałtownie
przemawiam za nim. I gdyby przyszło nam złożyć na opłacenie drogi (z Londynu
do Orleanu statkiem 12 funtów - 300 franków) powinniśmy go gwałtem zabrać.
Tak dzielna dusza nie przyniesie żadnej straty, a korzyści nieobliczone”.
Nie skorzystał Adam z opłacenia drogi przez przyjaciół. Pozostał w
kraju i był jednym z żegnających na Dworcu Wiedeńskim w Warszawie
odjeżdżającą Modrzejewską.
W 1876 roku Chmielowski wydał drukiem niewielką rozprawę pt. O
istocie sztuki. W rozprawie tej dowodzi, że aby poznać istotę piękna,
należy wyjść nie z definicji, lecz z ludzkiej duszy, bo tam przede wszystkim
znajduje się źródło piękna. Jaka dusza artysty, takie jego dzieło - wielkie
lub małe, bogate lub mizerne. Dzieło artysty winno być ekspresją jego duszy,
a dusza się nie wypowie, kiedy ma w sobie pustkę, jeżeli nie odczuwa od
wewnątrz bogatej dynamiki, która się rodzi nie tyle z myśli, co z uczuć.
Każdego człowieka, według myśli Chmielowskiego, można by uznać za artystę,
jeśli tylko posiada bogate życie wewnętrzne i potrafi je wyrazić w pewnym
stylu. Jak wypowiada się Bóg w każdym stworzeniu bez względu na jego
wielkość, tak wypowiada się człowiek jako artysta bez względu na temat
i materiał, byle miał bogatą duszę.
W 1877 roku pracownia w Hotelu Europejskim w Warszawie opustoszała.
Chełmoński i Witkiewicz wyjechali do Paryża. Antoni Piotrowski przeniósł się
do pracowni na placu św. Aleksandra.
W 1877 roku zmarł w Krakowie przyjaciel i mecenas Chmielowskiego
Lucjan Siemieński. Pojechał więc na pogrzeb przyjaciela i już do Warszawy
nie wrócił. W Krakowie zabawił tylko parę miesięcy. W Towarzystwie
Przyjaciół Sztuk Pięknych wystawił nastrojowy pejzaż Przed burzą i
opuścił Kraków. Przez następne trzy lata życie Adama wypełniają wędrówki z
miejsca na miejsce, przy czym najszczęśliwszymi okresami były miesiące
spędzone w dworach ziemiańskich, gdzie można było malować nie troszcząc się
o chleb.
Przebywał więc Chmielowski w Chorostkowie koło
Husiatyna w dobrach
Wilhelma Siemieńskiego, skąd robił wypady malarskie do Pieniak, Zarzecza i
Janowa. W 1878 roku wyjechał do Wenecji, będącej od wielu lat celem jego
marzeń. W latach 1879 - 1880 zamieszkał dłużej we Lwowie u Leona
Wyczółkowskiego. „Blisko rok żyłem z nim we Lwowie - pisze
Wyczółkowski - Chmielowski był naszym nauczycielem, wytworny pan, głęboki
umysł, człowiek wykwintny, artysta zapalony z nerwem (...) Wesoły, dowcipny,
gawędziarz nadzwyczajny (...) Ciekawy malarz, który cudowne rzeczy opowiadał
o sztuce. Entuzjasta Bocklina (...)
Późną jesienią 1879 roku Chmielowski odprawił rekolekcje w
konwikcie Ojców Jezuitów w Tarnopolu. Po rekolekcjach coraz bardziej
utwierdza się w decyzji wstąpienia do klasztoru, ale równocześnie czuje
wzrastający potencjał twórczy. Coraz bardziej wymagający, nadmiernie do
swych dzieł krytyczny, malował długo, przerabiał i często tuż przed
ukończeniem pracy niszczył obraz. Stojąc u wrót sławy, Chmielowski nabierał
coraz większego przekonania, że nie jest na właściwej drodze. Wyczółkowski z
żalem opowiadał o uroczej bogince leśnej, namalowanej przez Chmielowskiego w
niesłychanie krótkim czasie, do której on miał domalować kwiaty. W równie
krótkim czasie Chmielowski zamalował boginkę, a na tym samym płótnie
powstało We Włoszech (czyli Cmentarzysko), jedno z najlepszych
dzieł - malowane we Lwowie. Dużymi walorami artystycznymi odznaczają się dwa
niedokończone zresztą wtedy obrazy religijne: Wizja św. Małgorzaty i Ecce Homo.
24 września 1880 roku Chmielowski zapukał do furty Ojców Jezuitów w
Starej Wsi, prosząc o przyjęcie.
W swej dotychczasowej
twórczości malarskiej miał poza sobą 31 obrazów różnej wielkości oraz 25
akwarel i szkiców rysunkowych. Niektóre z nich powstały później.
W pracach swych
okazywał skłonność do tematów alegorycznych, dramatycznych, poetycznych i
religijnych. Towarzyszyło mu wyczucie kolorów wytworne i trafne,
przewyższające o wiele technikę rysowniczą. Chmielowski został pierwszym,
najczystszej wody impresjonistą, zasadzającym wyrażalność obrazu na
koloryźmie. Ujęcia kolorystyczne Chmielowskiego graniczą o miedzę z nie
dającą się ująć w formy muzyką.
Działalność tercjarska
Pierwsze miesiące nowicjatu w
Starej Wsi były dla niego radosne. „Jestem szczęśliwy. Maluję i zapewne
będę malował, dużo i lepiej” – pisał do Chełmońskiego. Czekał go jednak
gorzki zawód. 5 kwietnia 1881 roku Chmielowski opuścił nowicjat w Starej Wsi
w stanie zupełnej depresji nerwowej i musiał się udać do zakładu dla nerwowo
chorych we Lwowie. Przebywał tam do 22 stycznia 1882 roku. Ze szpitala
zabrał go jego brat Stanisław Chmielowski do Kudryniec, aby w ciszy
wiejskiego środowiska mógł wrócić do równowagi psychicznej. O tym trudnym
okresie swego życia Brat Albert mówił później: „Byłem przytomny, nie
postradałem zmysłów, ale przechodziłem okropne męki i katusze i skrupuły
najstraszliwsze”. Ostatecznej rekonwalescencji dokonała spowiedź u Ks.
Leopolda Pogorzelskiego, proboszcza z Szarogrodu.
Upokarzający finał jezuickiego
nowicjatu nie zmienił postawy Chmielowskiego. Za radą Ks. Pogorzelskiego
związał się z tercjarstwem św. Franciszka z Asyżu. Naśladując św. Franciszka
w jego młodzieńczym „nawróceniu”, Chmielowski stał się wędrownym apostołem
szerzącym tercjarstwo wśród wiejskiego ludu. „Po drodze” konserwował ubogie
kościoły, przydrożne kaplice, figury i ołtarzowe obrazy. W wędrówkach tych
przemierzał ziemię podlaską, wołyńską i poleską.
Radość
franciszkańskiego apostolatu trwała krótko. W 1884 roku otrzymał „Ukaz
wysiedlenia z Cesarstwa Rosyjskiego Adama Wojciechowicza Chmielowskigo,
tajnego organizatora niedozwolonych stowarzyszeń w guberniach rosyjskich. W
razie nie wykonania ukazu w ciągu trzech dni od dzisiejszej daty, zesłanie
tegoż Chmielowskiego na Sybir”.
Opuścił zatem Podole w żądanym
terminie, przenosząc się do Krakowa z zamiarem kontynuacji porzuconej pracy.
Przybył do Krakowa w czasie, gdy tam dla jednych istniały polskie Ateny, dla
innych polski Rzym, a jeszcze dla innych siedlisko polskiej nędzy.
Skoro znalazł się w Krakowie,
dowiedział się, że papież Leon XIII wydał franciszkańską encyklikę
Auspicato, w której tercjarstwu przyznawał walory społeczne. W tym też
czasie ukazała się praca O. Hilarego, kapucyna, Manuale tertii ordinis, której egzemplarz dostał się do rąk Chmielowskiego. Chmielowski,
który w tym czasie mieszkał u Kapucynów, od razu rozpoczął tłumaczenie tego
dziełka i przystosował je do potrzeb polskiego społeczeństwa. Współpracował
z nim O. Henryk Pydynkowski TJ. Przewodnik do Reguły Trzeciego Zakonu
ukazał się w1888 r.
W międzyczasie Chmielowski
przeniósł się na ul. Basztową 4. Tu otworzył pracownię malarską, która
rychło stała się przytułkiem dla krakowskich nędzarzy. Chętnie bywał w
zakładzie księdza Siemaszki prowadzącego dzieło miłosierdzia dla
młodocianych włóczęgów. Podobała mu się ta praca i wiele metod świątobliwego
misjonarza przyjął za swoje.
Z Basztowej zachodził do
ogrzewalni na Kazimierzu, a nawet zamieszkał na Skałce u Ojców Paulinów, by
być bliżej niej.
Bywał jeszcze w salonach
Ludwika Michałowskiego i Konstantego Przeździeckiego, interesował się nadal
sztuką, ale coraz bardziej należał do ubogich.
U krakowskich Kapucynów
mieszkał pod jednym dachem z O. Wacławem Nowakowskim; serdeczne węzły
przyjaźni złączyły go także w tym czasie z O. Rafałem Kalinowskim –
Karmelitą Bosym. Z rozmów z ojcem Kalinowskim wyniósł Chmielowski kult dla
św. Jana od Krzyża, którego pisma będą do końca rozjaśniać drogę jego
własnych przeżyć mistycznych, a Przestrogi duchowe tegoż świętego
staną się w przyszłości podstawą życia wewnętrznego obydwu zgromadzeń
albertyńskich. Nim osiadł na dobre w ogrzewalni bywał w eremie Ojców
Kamedułów na Srebrnej Górze, gdzie czuł się jak u siebie. W sierpniu 1887
roku przywdział habit regularnego tercjarza, a rok później, 25 sierpnia,
złożył ślub czystości na ręce Ks. Kard. Dunajewskiego. Odtąd jako Brat
Albert na zawsze i niepodzielnie oddał się biednym – w Krakowie, a następnie
we wszystkich domach albertyńskich rozsianych po całej Polsce. Napisał wtedy
do rodziny: Obiit Adamus Chmielowski, natus est frater Albertus (Umarł Adam
Chmielowski, narodził się brat Albert).
Działalność społeczno -
charytatywna
Inauguracyjnym
aktem pracy charytatywnej Chmielowskiego była umowa z magistratem krakowskim
z dnia l listopada 1888 roku, w której bezinteresownie brał na siebie opiekę
nad miejską ogrzewalnią w Krakowie przy ul. Piekarskiej 21.
We wstępie do Przewodnika
do reguły Trzeciego Zakonu pisał: „stosownie do stosunków i potrzeb
czasów nowożytnych, szczególnie zaś wrogich wobec Kościoła prądów, trzeba
działać przez asocjacje”. Myśl o konieczności działania zbiorowego
zaprowadziła Chmielowskiego już jako regularnego tercjarza w szeregi
członków Konferencji św.
Wincentego a Paulo.
Pracował tam czynnie
cały rok. Był nawet od 30 czerwca do 16 listopada 1888 roku sekretarzem. Ale
filantropijny charakter Konferencji nie odpowiadał Bratu Albertowi.
Stopniowo wycofał się z niej, gdyż zbyt go absorbowały sprawy ubogich
w Ogrzewalni, a panowie z Konferencji odmówili mu pomocy. Objąwszy zarząd
ogrzewalni dla bezdomnych nędzarzy, stał się jednym z nich.
O przeszłość nikogo nie pytał,
jadał z tego samego kotła, za nich i dla nich wyciągał rękę po grosz. Przez
okres całego jednego pokolenia mieszkał Brat Albert w ogrzewalni, a wyruszał
z niej tylko po to, by jechać do innych polskich miast i tam dla takiej
samej nędzy pracować.
U schyłku XIX wieku Galicja
była jeszcze krajem małorolnych chłopów i uprzywilejowanych magnatów,
pozbawionym zupełnie przemysłu. Wieś po uwłaszczeniu niewiele się zmieniła.
Olbrzymi przyrost naturalny i ciągłe rozdrabnianie – i bez tego małych
działek chłopskiej ziemi – pociągało za sobą nieustannie wzrastające
zubożenie. Zbywające ręce na wsi emigrowały do miast w nadziei znalezienia
zarobku. Wobec całkowitego braku przemysłu nadzieje te okazywały się
płonnymi, a kandydaci na robotników powiększali rzesze bezdomnych nędzarzy
żyjących z żebraniny, kradzieży lub bardzo lichego zarobku – i przymierali z
głodu i zimna. Ludzie ci masowo koczowali w wielkomiejskich spelunkach,
zaułkach i ruderach, stając się utrapieniem dla władz administracyjnych i
postrachem dla miejscowej ludności. Żyli ustawicznie poza prawem, często
przez nie ścigani; poza społeczeństwem, bez stałego adresu i zajęcia, bez
nadziei posiadania go kiedykolwiek. Kraków nie był od nich wolny. Przekonał
się o tym każdy, kto wyszedłszy z placu Wolnica, przeszedł przez ulicę
Skawińską aż do jej końca, przesunął się Piekarską, doszedł do Skałki i
Wisły, szedł wzdłuż jej brzegów do mostu Podgórskiego, by znowu dostać się
na Wolnicę. Była to rzeczpospolita lazaronów pędzących tu nikomu
niepotrzebne życie. Byli tam ludzie młodzi i starcy, kobiety i mężczyźni,
były małe, porzucone dzieci skrzętnie przeszukujące podwórzowe śmietniki.
Ustawodawstwo galicyjskie było
bezradne wobec tego zjawiska. Przewidywano np. organizację domów przymusowej
pracy, wychodząc z założenia, że włóczęgostwo i żebractwo jest wynikiem
lenistwa i wstrętu do pracy zdecydowanej większości nędzarzy. Władze lokalne
Krakowa i Lwowa oddawały sprawę ubogich czynnikom filantropijnym. Zdarzały
się wypadki, szczególnie w Krakowie za prezydentury Feliksa Szlachtowskiego,
że otwierano zimową porą ogrzewalnie publiczne. Jedna z nich, mieszcząca się
w ruinach opuszczonej fabryki przy ul. Piekarskiej 21, stała się terenem
pracy Brata Alberta.
Brat Albert do kwestii
pauperyzacji podszedł jako do zjawiska społecznego, którego w żadnym wypadku
nie rozwiążą filantropi. Nie chodziło mu o samo miłosierdzie, ale o
przebudowę świata w imię Chrystusa. Pilnie śledził narastające ruchy
rewolucyjne w Rosji i sytuację społeczno – gospodarczą Galicji. Pisał
pewnego dnia: „zrobiłem spostrzeżenie, że zbiorowy rozum nie jest nawet
tak wielki, jak rozum pojedynczy zwykłego chłopa na wsi. Chłop nigdy nie
odmówi proszącemu noclegu i chleba, bo wie, że może on go z zemsty podpalić,
a społeczeństwo zdaje się nie myśleć o tym, że mnoży podpalaczy, którzy
szkodliwi są już pojedynczo, w wielkiej zaś masie mogą się stać
niebezpiecznymi”. Bał się, że stanie w płomieniach rewolucyjnych wielki,
olbrzymi dom, który się nazywa społeczeństwem.
„...Miłosierdzie
niewystarczające i dzisiaj, może się stać pewnego poranku bezcelowe lub w
najlepszym razie zachować tylko znaczenie podmiotowe, czyli stracić swoją
główną rację bytu. W takim stanie rzeczy staje się konieczną jakaś
powszechna reforma stosunków, która by usunęła przyczyny ubóstwa i tym samym
odebrała miłosierdziu misję społeczną, jakiej ono wypełnić nie może, a
pozostawiła mu tylko działalność jednostkową z jej zaletami umoralniającymi.
Z wielu projektów reform najradykalniejsza jest ta, która doradza
uspołecznienie narzędzi wytwórczości. Byłaby to więc reforma czysto
gospodarcza, nienaruszająca w istocie sumień ludzkich"
– pisał w 1893 roku.
Licząc się z
katolickością Polski marzył o tym, by co dziesiątego Polaka z różnych
szczebli społecznych zaszeregować w tercjarstwo i ci będą zdolni
przeprowadzić tę reformę na zasadzie wzajemnego porozumienia.
Założyciel zgromadzeń braci i
sióstr posługujących ubogim
To mu się nie
udało. Powołał natomiast do życia dwa zgromadzenia zakonne: Braci (25
sierpnia 1888 r.) i Sióstr (15 stycznia 1891 r.) Posługujących Ubogim III
Zakonu św. Franciszka, których akcję przyrównał najwyraźniej z akcją
komunistyczną, z tym, że godził się na jeden komunizm: który wyrasta z
Ewangelii i oparty jest o Kościół.
Powołane przez siebie rodziny
zakonne uważał za zakon ludu i dla ludu. Oparł je na pierwotnej
regule św. Franciszka, jako jedynej podstawie prawnej. Nie skrępował ich
paragrafami i kanonami tradycyjnego życia zakonnego, ale dał pełną swobodę
działania na szerokim polu nędzy społecznej takimi metodami, jakie uznają za
najlepsze, byle były oparte na Ewangelii. Ogrzewalnię krakowską
przekształcił Brat Albert na przytulisko. Przytuliska były głównymi
placówkami jego pracy. Były one: domami, gdzie najniższy proletariat, a
więc bezdomni ludzie, nędzarze, niedołężni, żebracy, wyrobnicy bez zajęcia
znajdują ratunek w swych ostatecznych potrzebach, a w dalszym celu mogą mieć
poprawę stanu materialnego przez dobrowolną pracę zarobkową. Ogólnie mówiąc,
są to domy w równej mierze chwilowego schronienia, stałego przytułku i pracy
dobrowolnej. Chciał, by przytuliska były miniaturowymi koloniami
samowystarczalnymi, w których wszyscy, tj. bezdomni wraz z członkami
zgromadzeń zakonnych, wspólnymi siłami i wspólnymi narzędziami pracowali na
swoje u-trzymanie. Do pobytu w przytulisku miał prawo każdy ubogi, bo wg
Brata Alberta konieczne jest, aby: każdemu głodnemu dać jeść, bezdomnemu
miejsce, a nagiemu odzież, bo człowiek, który, dla jakichkolwiek powodów
jest bez odzieży, bez dachu i kawałka chleba, może już tylko kraść albo
żebrać dla utrzymania życia, w tym, bowiem nędznym stanie najczęściej nie
jest zdolny do pracy i nie łatwo też ją znaleźć może. Jeżeli więc nie ma
w mieście dla poratowania takich ludzi odpowiedniego zakładu, pozostaje
tylko do zastosowania względem nich działanie policji, sądów, więzień lub
szpitali, takie zaś zastosowania są o tyle fałszywe, o ile w skutkach ujemne.
Pierwszeństwo w zakładaniu
przytulisk miały duże miasta, a w nich dzielnice najbiedniejsze. W małych
miastach przytuliska miały bardziej charakter domów starców i niedołężnych.
W planach Brata Alberta było objęcie siecią przytulisk węzłowych stacji
kolejowych, kopalń, portów i innych miejsc gromadzących masowo ubogą ludność
robotniczą lub bezrobotną.
Inercja gospodarcza Galicji
sprawiła, że mimo nadludzkich wysiłków Brata Alberta i jego zgromadzeń
przytuliska do końca walczyły z nędzą. Troska o chleb dla ubogich
pochłaniała niemal wszystkie wysiłki tego niezwykle czynnego i pracowitego
człowieka.
Działalność Brata Alberta
objęła oprócz Krakowa także Lwów, Sokal, Tarnów, Stanisławów, Przemyśl,
Kielce, Tarnopol i Jarosław. W sumie 20 placówek walki z nędzą. Prócz
przytulisk zakładał Brat Albert domy dla bezdomnych dzieci i młodzieży,
zakłady dla kalek, starców i nieuleczalnie chorych, otoczył opieką szpitale
wojskowe i epidemiczne w czasie pierwszej wojny światowej.
Pustelnia
Bracia i Siostry ze Zgromadzeń
Brata Alberta musieli mieć odpowiednią formację, aby podołać obowiązkom
dobrowolnie branym na siebie. Dokonywała się ona pod kierunkiem Brata
Alberta w tak zwanych domach pustelniczych. Brat Albert mówił:
Potrzebujemy ludzi zahartowanych wyjątkowo i fizycznie i moralnie. Dlatego
ich nowicjat musi być twardy i surowy, aby wcześniej cofnęły się miększe
natury i słabsze dusze; dlatego i odpoczynek dla pracujących w mieście jest
niezbędny od czasu do czasu, ale oczywiście taki, który by nie osłabił
zakonnego ducha. To jest myśl przewodnia, którą mieliśmy, osiedlając się w
Werchracie i Prusiu przed 7 laty, a obecnie w Zakopanem 1898. I dalej: O to właśnie chodzi, żeby życie braci było twarde. Dlatego tworząc osadę,
nie szukaliśmy jej w pobliżu kościoła, ale przeciwnie, woleliśmy być od
niego dalej, aby spełnianie obowiązków religijnych połączone było z pewną
ofiarą i aby bracia i siostry przyzwyczajali się obywać bez codziennej Mszy
św. O cóż nam bowiem chodzi? O spełnianie reguły św. Franciszka w pierwotnej
ścisłości i o służenie bliźnim tam, gdzie nikt inny, lepiej do tego od nas
uzdolniony, nie przychodzi im z pomocą. Dla spełnienia reguły zachowujemy
ubóstwo w całej sile i nie tylko nie mamy nic indywidualnie, ale nie chcemy
nic własnego posiadać jako zgromadzenie. Zalecił przełożonym, by dbali o
dostateczną liczbę domków pustelniczych, bo wtedy będzie ścisła karność i
zakorzeni się prawdziwe życie zakonne w zgromadzeniach z wielką chwałą Bożą,
a po przytuliskach i innych domach, będzie się we wszystkim dobrze działo.
Jeżeli zaś domów pustelniczych zabraknie, to nie będzie można nawet
przytulisk dla ubogich urządzać, bo zabraknie wytrwałości, poświęcenia i sił
do ich obsługi. Pierwsze domy pustelnicze powstał dla sióstr w Bruśnie i
Prusiu. Najwybitniejszą rolę odegrały pustelnie w Zakopanem na Kalatówkach
istniejące od roku 1898. Brat Albert uważał zakopiańskie pustelnie za stacje
doświadczalne dla swoich zgromadzeń. Domy zbudowano w dobrach hr. Władysława
Zamoyskiego, który chciał dać Bratu Albertowi na własność tyle ziemi, ile
zażąda. Ani domu, ani żadnej rzeczy – odpowiedział Brat Albert.
Bracia Albertyni na czele z Bratem Albertem szli na szosę, którą budowano
między Zakopanem a Morskim Okiem, a potem na ścieżki do Czarnego Stawu i tam
pracowali razem z góralami. Budowali także hotel Stamary w Zakopanem,
pracowali w papierni. Chodziło Chmielowskiemu o jak największe zbliżenie
habitu do bluzy roboczej.
Klasztorek na Kalatówkach
skupiał na sobie uwagę wszystkich, którzy myśleli o wolności Ojczyzny i
reformie społecznej. Brat Albert dla wszystkich był symbolem czegoś nowego.
Bywał tam Żeromski, Baudouin de Courtenay, Hubert Rostworowski. Są
przypuszczenia (Ks. Michalski), że Brat Albert był w kontakcie z rodziną
Bucharinów i Leninem, że razem dyskutowali nad problemem przebudowy świata,
z tym, że każdy rozumiał to na swój sposób. W oczach wierzących i
niewierzących bywających na Kalatówkach, Zgromadzenie albertyńskie to
ubodzy, posługujący ubogim, cisi, pobożni i pracowici ludzie (...), których
życie jest czymś więcej niż pracą – jest miłością.
Śmierć Brata Alberta
Kalectwo, choroba i coraz
bardziej ciążący wiek nie zwalniały Brata Alberta od uciążliwych podróży
podejmowanych dla ubogich. Jak wyglądało życie schorzałego starca, świadczy
jeden spośród wielu listów o podobnej treści: Przyjechałem tu w niedzielę
po południu, ale w poniedziałek musiałem jechać na Zgorajszczyznę. (...)
Dziś jadę do Jarosławia, bom im obiecał wstąpić, jutro do Przemyśla, na
sobotę albo w niedzielę będę we Lwowie. Po 28 latach takiego życia, na
krótko przed śmiercią poskarżył się, że już nie ma siły dalej walczyć.
Dopiero 5 dni przed śmiercią położył się na twardym barłogu w przytulisku
dla mężczyzn w Krakowie i tam zmarł 25 grudnia 1916 roku na raka żołądka.
W pochodzie za trumną w dniu
28 grudnia 1916 roku szedł cały Kraków: bp Adam Stefan Sapieha, Abp
Franciszek Symon, bp Anatol Nowak, szła Kapituła Katedralna, prezydent
Juliusz Leo, profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, szli bezdomni,
katolicy i żydzi, uważając go
za swojego. Nazwano go najpiękniejszym człowiekiem pokolenia,
pierwszym tercjarzem Polski; cały Kraków uważał go za świętego. Ciało Brata
Alberta spoczęło na Cmentarzu Rakowickim. Po ekshumacji (1949) przeniesiono
je do krypty w kościele Ojców Karmelitów Bosych. Dnia 28 czerwca
1914 roku Rada Instytucji Czci i Chleba w Paryżu staraniem hr. Zamoyskiego
przyznała Bratu Albertowi dożywotnią pensję w wysokości 250 franków rocznie,
dla zasług położonych dla ojczyzny i społeczeństwa. W 1938 roku prezydent R.
P. Ignacy Mościcki nadał pośmiertnie Bratu Albertowi Wielką Wstęgę Orderu
Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności niepodległościowej i
na polu pracy społecznej.
Droga na ołtarze
Pomimo powszechnego przekonania o osobistej
świętości Brata Alberta upłynęło nieco czasu, zanim – w 1934 roku –
rozpoczęto prace przygotowawcze do procesu beatyfikacyjnego.
23 grudnia 1946 roku wznowiono proces informacyjny
o świętości i cnotach Brata Alberta, który został ukończony w 1950 r. 15
września 1967 roku rozpoczął się Proces Apostolski w Krakowie. 9 grudnia
1969 r. proces ten został zamknięty i akta przekazano do Świętej Kongregacji
w Rzymie. W dniu 20 stycznia 1977 roku papież Paweł VI ogłosił dekret o
heroiczności cnót Czcigodnego Sługi Bożego Brata Alberta. Beatyfikacji Brata Alberta (wraz z
Rafałem Kalinowskim) dokonał 22.06.1983 r. Jan Paweł II, podczas Mszy św. na
krakowskich Błoniach. Poprzez ten akt wypełnił pragnienie wielu polskich
serc, które sam wyraził 14 lat wcześniej, gdy jako kardynał Wojtyła mówił w
kazaniu: Chcielibyśmy powiedzieć Namiestnikowi Chrystusa: Ojcze Święty, w
Polsce mamy człowieka, który był żywym wcieleniem Kościoła ubogich; [...]
nadaj temu naszemu rodakowi […] tytuł błogosławionego, tytuł świętego, ażeby
pod tym tytułem mógł głosić dalej wielką sprawę Kościoła ubogich. 25.06.1983 r. relikwie
Błogosławionego zostały przeniesione z kościoła Ojców Karmelitów w Krakowie
do Domu Generalnego Sióstr Albertynek (w Krakowie), a 30.06.1985 r.
wprowadzone uroczyście do nowo wybudowanego kościoła Ecce Homo, gdzie
spoczywają pod mensą ołtarza. Rok później w Warszawie dokonał się
za wstawiennictwem bł. Brata Alberta cud uzdrowienia dwumiesięcznego
chłopca. Proces de miraculo trwał w Krakowie od 9.09. do 24.11.1987
r. 18.12.1987 r. otwarto proces kanonizacyjny w
Rzymie. 21.02.1989 r. Ojciec Święty wydał dekret w sprawie cudu, a 13.03.
1989 r. na konsystorzu zezwolił na kanonizację.
12.11.1989 r. w Bazylice Św. Piotra w Rzymie
Ojciec Święty Jan Paweł II dokonał uroczyście kanonizacji bł.
Brata Alberta (i bł.
Agnieszki z Pragi Czeskiej). W homilii
kanonizacyjnej, nawiązując do wydarzeń roku 1989, Ojciec Św. powiedział:
Przychodzi więc kanonizacja naszego Brata Alberta w momencie trudnego
przełomu. Czy ten, który – idąc za Chrystusem – pomagał ludziom dźwigać się,
odzyskiwać ludzką godność i podmiotowość, stawać się współtwórcami wspólnego
dobra społeczeństwa – nie jest nam dany jako znak i jako patron tego
trudnego przełomu? Mówi się często o pomocy z zewnątrz. Owszem […]. Jednakże
– w ostatecznym rozrachunku – sami musimy się dźwigać z kryzysu, szukając
sił i energii w sobie, w każdym i we wszystkich.
Święty Brat Albert nadal
prowadzi swe dzieło. Wstępują w jego ślady nie tylko nowe zastępy młodzieży,
odkrywającej powołanie do założonych przez niego Zgromadzeń, lecz także
osoby świeckie, zakładając stowarzyszenia i instytucje prowadzone pod
patronatem Brata Alberta – szarego Brata, który dając siebie stał się bratem naszego Boga.
|
|